ZA BURTĄ

Pięknie opisuje swe spotkanie z Griffithem kilka lat później w Londynie René Clair („Po namyśle”, 1950): „Nadszedł wieczór i właśnie kończyliśmy obiad w rogu wielkiej pustej sali, której cała długość dzieliła nas od drzwi wychodzących na opustoszałą ulicę. Nagle drzwi się otworzyły. Z ciemności wynurzył się jakiś człowiek podszedł do baru znajdującego się nie opodal wejścia. Oparł się o ladę w sposób charakterystyczny dla samotnych klientów. Kiedy odwrócił w naszym kierunku swą twarz, na którą padało światło podkreślając jej wyraziste rysy, wspomnienia przerwane z chwilą wejścia do restauracji powróciły na nowo. Czyżby reminiscencje wywołane widokiem jondyńskiego przedmieścia działały tak żywo na moją wyobraźnię, że zdawało mi się, iż stoję przed Griffithem, którego twarz znałem tylko z portretów? Przyjaciele, którym zwierzyłem się z moich wątpliwości, dobrodusznie pokpiwali ze mnie. Potęga marzeń nie jest aż tak wielka, by twórca Złamanej lilii mógł się nagle pojawić w tej niezwykłej dzielnicy Londynu tego wieczoru, tylko 'dlatego, że o nim myślałem. Było to dla mnie jasne, nie mogłem jednak oderwać oczu od człowieka, który stojąc przy barze pił whisky nie zwacając najmniejszej uwagi na otoczenie. Jeśli to nawet nie był Griffith, to musiał być to ktoś tak bardzo do niego podobny, że jego pojawienie się w tym właśnie momencie było równie niezwykłe, jak pojawienie się ducha. Sam pośrodku sali, wydawał się uosobieniem absurdu. Jego obecność, jak by jej nie tłumaczono, przejmowała dreszczykiem, jaki odczuwa każdy rozsądny człowiek na myśl o czymś nadprzyrodzonym. Pragnąc zaspokoić nieco ironiczną ciekawość mego towarzystwa, które uważało mnie za ofiarę halucynacji, skierowałem się w stronę tajemniczego człowieka. Im bliżej niego byłem, tym bardziej stawał się podobny do osoby, z którą go identyfikowałem. Proszę mi wybaczyć, czy pan Griffith? Przeniósł na mnie swój przenikliwy wzrok i w tej samej chwili widmo i człowiek przybrali tę sarną twarz. Tak, to był on.