EPILOG
Relacje o ostatnich latach życia Griffitha są sprzeczne. Jedni opisują go jako alkoholika, który stoczył się na dno i wegetował w jakimś nędznym hotelu (np. Ezra Goodman w „The Fifty Years of Decline and Fali of Hollywood”, 1961), inni (jego biograf – agent, reklamowy Seymour Stern czy szef Paramountu Adolph Zukor), że powodziło mu się nieźle, nawet całkiem dobrze, bo zapewnił sobie w odpowiednim czasie dożywocie — 30 tysięcy doi. rocznie. Wszyscy jednak przyznają, że prawdziwym dramatem było dlań to, że nie mógł robić tego, co chciał — kręcić filmów. „W swych ostatnich dniach robił bardzo mało – mówi Mae Marsh. — Gdy poszłam go odwiedzić, pracował w atelier Hal Roacha; powiedział mi: – Jestem tu niczym, jestem figurantem. Oni mnie wcale nie słuchają. Nie wiem, po co mnie tu trzymają. Biorę pieniądze i to wszystko. Ale ja już dłużej nie wytrzymam. Ja tak nie mogę… Śmierć Griffitha była tragiczna (…) Wspominam jego pogrzeb z prawdziwym smutkiem. Były setki ludzi. Wynajęto wielki hall przy Hollywood Boulevard. Nigdy nie widziałam tylu kwiatów (…) Umarł na atak serca, bo zabrano go do szpitala dzień przedtem (…) Całe szczęście, że Akademia dowiedziała się o jego śmierci i zrobiono pogrzeb. Jednym z mówców był Donald Crisp, który przez tyle lat grał w jego filmach…” „Historyczne znaczenie szkoły Griffitha dla sztuki filmowej można bez żadnej przesady porównać tylko do znaczenia MChAT-u w historii teatru” — stwierdza Siergiej Jutkiewicz. Trudno nie podpisać się pod tymi słowami.